Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję kochanemu Prozorowiczowi że mnie choć przyjmuje — rzekł — mogłem się spodziewać, że mnie już na próg tego domku stąpić nie będzie wolno.
— Do nas, pan marszałkowicz zawsze i drzwi i serca znajdzie otwarte — zawołał burgrabia. — My się tam do innych spraw nie mieszamy...
— A! mój drogi panie Prozorowicz, wszak wiesz wszystko? Szczęście i nieszczęście moje — mama...
Prozorowicz minę zrobił neutralną.
— Widzi pan — rzekł — starzy na te okoliczności zapatrują się inaczej niż młodzi — to darmo.
— A wy? — spytał Bernard — i wy mnie potępiacie?
Burgrabia się zamyślił.
— Ja — nie — ja mam szczere dla pana współczucie — odparł — nieba bym mu przychylił. — samemu się też młodym było... Krew nie woda!
Tu spojrzał znacząco na żonę, która powoli mopsa z sobą prowadząc, wyszła.
— Niechno pan siada — dodał — proszę pana marszałkowicza.
Bernardowi to przyjęcie uprzejme otworzyło serce, Prozorowicz, który — niemal do rodziny należał — mógł mu być pomocnym wielce — wyciągnął więc rękę ku niemu.
— Kochany burgrabio — rzekł z uczuciem, obejrzawszy się, że zostali sami — radź ty mi! Znasz mamę, — wiesz moje położenie, bo już ci ludzie o tem mówić musieli — co tu czynić?
Co czynić!
I ręce załamał.
Prozorowicz jak żółw w skorupę, schował nieco głowę w kołnierz od kapoty, pochylił ją, ręce rozpostarł.
— Trudna bo to rada z naszą marszałkową — rzekł — bardzo trudna — a widzi kochany pan Bernard, krzywo sprawa stoi. Kobieta mężatka, rozwód, gadanina... ludzie — języki.
Wziął się za głowę. — Marszałkowa taka surowa w tych sprawach, pan wie... Cośmy się to naprosili