Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby się Bernaś zakochał w najuboższej poczciwej dziewczynie... nie wahałabym się na chwilę pobłogosławić mu... ale w kobiecie...
Tu wyrazów jej nie stało, chustkę przyłożyła do oczów.
Grzybowicz zmilczał.
— Pan jesteś zacny i stateczny człowiek — dokończyła po chwili — spełniasz obowiązek wstawiając się za synem moim — spełń daleko wyższy, staraj się go uratować...
Wyciągnęła ku niemu rękę, którą Grzybowicz ucałował wzruszony. Wstała i pośli razem ku oknu, szepcząc po cichu. Rozmowa ciągnęła się długo — a gdy po godzinie prawie, prawnik znowu żegnając się, rękę Marszałkowej całował, zdawali się w porozumieniu najlepszem.
Pani Znińska odprowadziła go do progu. Grzybowicz wyszedł ocierając pot z czoła, zadumany i z oczyma w dół spuszczonemi. Byłby w prost wsiadł do swojej dorożki, gdyby czatujący nań Burgrabia, nie odciągnął go w drugą stronę.
— Na chwileczkę — rzekł otwierając drzwi swoje.
Na stoliku pokrytym serwetką kolorową, stała flaszeczka korkiem na sznurku przymocowanym zatknięta, obok niej chleb masło i ser szwajcarski.
Prozorowicz zapraszał na przekąskę, nie godziło mu się odmówić.
— Cóż marszałkowa? zapytał.
— To mówi czegom się spodziewał — rzekł adwokat — słyszeć o małżeństwie nie chce...
— Tak — więc co? zapytał Prozorowicz — nie małżeństwo ale wszeteczeństwo... Z pieca na łeb. A ja powiadam, jeden tylko sposób na to...
Tu się w piersi uderzył.