Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo jestem wdzięczen za zaufanie rzekł — radbym odpowiedzieć mu... lecz — przyznam się panu... niezmiernie trudna to sprawa...
Bernard zbladł.
— Panie, rzekł — ja to czuję — ale dwoje istot będą ci winne swe szczęście.
— A przynajmniej dwie inne istoty — panie Bernardzie, będą może przeklinać — Matka pańska i pan Fantecki.
— Matka moja da się, spodziewam — przebłagać — co się tyczy pana Fanteckiego, ten powinien sam sobie przypisać winę.
Grzybowicz spojrzał tylko.
— Powiedz pan szczerze, odezwał się — masz go za złego człowieka?
— Bynajmniej! powiem więcej — zawołał z uniesieniem młodzieńczem Bernard — szanuję go, ale są charaktery co się z sobą nie godzą.
— Z obowiązku mojego, który mnie zbliża do spowiednika — odezwał się prawnik, powinienem panu uczynić uwagę, że gwałtowna miłość zaślepia i że pan też nie możesz być pewien, czy się później nie okaże podobna charakterów niezgodność.
Bernard porwał się jak obrażony z krzesła.
— Panie! co pan mówisz! ja ją wielbię — ja życie dla niej gotów jestem poświęcić — ja — ja...
Wzruszenie mówić mu nie dało...
Grzybowicz się uśmiechnął i zamilkł.
— Mówmy więc — o szczegółach mniej drażliwych — rzekł po chwili. Pani Marszałkowa jest tutaj.
— Wiem o tem.
— Nie widziałeś pan się z nią?
— Nie mogę.
— Chcesz pan ażebym mówił z nią w jego imieniu?
Bernard za obie ręce go chwycił.
— Uczynisz mi pan największą w świecie łaskę — proszę — błagam. Powiedz pan jej że jeźli mnie chce