Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kalasanty? — podchwyciła marszałkowa, idąc zwolna ku kominowi!! Zkądże jechał?
— Z Lubaru...
— I spotkaliście się gdzie? — zapytała.
Bernard zaciął się nieco. — Koło młynka w Słomianej — rzekł nieśmiało.
Wchodzącemu lokajowi kazawszy podać herbatę, marszałkowa podchwyciła:
— Koło Słomianej... proszęż cię, dlaczego zawsze polujesz w tej stronie... Wiesz, że Fantecki o polowanie jest zazdrosny.
— Ja — ja... polowałem dalej na błotach w Zarzeczu...
Zamilkł; — marszałkowa patrzyła na dogorywające drewka olszowe — nie powiedziała już nic, po chwili dopiero pytała znowu:
— Cóż? polowanie się powiodło?
— Nie — nie zabiłem nic — rzekł Bernard.
Być może, iż w głosie, w obejściu się syna, w humorze z jakim powrócił dostrzegła coś niezwyczajnego marszałkowa, gdyż nic nie mówiąc, po kilkakroć spojrzała nań ukradkiem, nie okazując niepokoju — macierzyńskie jej oko zapewne dobadało się w synu jakiegoś stanu niezwykłego. Był zaprzątnięty i roztargniony. Od pewnego czasu dostrzegała często takiego usposobienia w Bernardzie, lecz przypisując go młodzieńczym fantazyom, unikała wzmianki, pytania, nie podnosiła nigdy złego humoru do znaczenia, którego mu nadawać nie chciała.
Tym razem mocniej ją uderzył wyraz twarzy Bernarda i rysy jego, jakby gwałtownie jakiemś świeżo poruszone uczuciem.
Nie powiedziała jednak nic jeszcze.
Podano herbatę, poszła pierwsza do pokoju, w którym ją zastawiono, usiadła na swojem miejscu i wpatrzyła się tu przy większem świetle w pomieszaną istotnie twarz synowską.
— Musiałeś się zmęczyć — rzekła...