Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Kalasanty się rozśmiał, ramionami ruszył, szepnął: — Groch na ścianę!! co z nim gadać — i dodał — Jarmark był ze wszystkiem lichy...
Stali chwilę naprzeciw siebie — w tem, jakby na odwagę się zbierając, Bernard wziął podsędka pod pachę.
— Bardzo szczęśliwie, żeśmy się spotkali — wyjąknął trochę zakłopotany — miałem jutro u was być...
— To nic nie przeszkadza — proszę.
— Mam do was... prośbę.
Podsędek głowę zwrócił.
— Wielką prośbę — nieśmiało dokończył Bernard...
— Jakąż to?
— Potrzebuję pieniędzy — szepnął złotowłosy.
Chwila milczenia nastąpiła, wczasie której stary kawaler głową kiwał dziwnie.
— Syn pani marszałkowej ze Stadnicy żeby u podsędka potrzebował pożyczać pieniędzy — rzekł — to coś tak osobliwego, że ludzieby uwierzyć nie chcieli, posłyszawszy. Mój dobrodzieju, a toć mama dobrodziejka, gotówką, która u niej leży, kupiłaby mnie i wieś moją ze wszystkiemi bebechami mojemi. Zamiast wprost sięgnąć do matczynej szkatułki, udajesz się do mnie — zły to znak, widać że matka nie daje i nie da... Jakże chcecie, ażebym ja dał?... Coś w tem jest.
Bernard się zmieszał. — Wiecie jak mama jest oszczędna... no — grałem, mam długi honorowe, o których jej mówić nie chcę.
Kalasanty głową potrząsł.
— Młodzieńcze drogi, wiem że nie grasz! Coś innego w tem jest.
Spuścił głowę pan Bernard i omijając pytanie, rzucił drugie.
— Nie chcecie mi więc dać!
Podsędek go uścisnął serdecznie. Bernasiu, kochanie, dałbym ci zpod serca; nie mając, pożyczył-