Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żelazo póki gorące. Jego tu nie będzie... możesz po trzy razy chodzić... na dzień...
Solecki rzucił się na szyję staremu.
— Dobrodzieju, łaskawco — zbawco! czem ci służyć? śniadankiem, wódeczką? likworem? winem?
Pan ex-pisarz gdy się tylko poczuwał do wdzięczności naprzód wpadał na myśl traktamentu. Był to stary nałóg jarmarczny zapijania mohoryczu.
— Daj ty mi święty pokój z twojem śniadaniem — ja moją kawę wypiłem i nic w gębę nie wezmę, aż przed obiadem...
— Kiedy wyjeżdża? zawołał Solecki.
— Dziś, około południa... po obiedzie możesz już iść na śmiało i siedzieć bodaj do nocy.
Ścisnął jeszcze raz starego pan Pius i spytał go, czyby nie mógł zanieść z sobą cukierków paryzkich.
— Zanieś lepiej dużo sprytu i zręczności — odparł Prozorowicz, na słodycze czas będzie...
Solecki myślał już o ubiorze, Burgrabia go porzucił.
Gdy się to działo w hotelu, Bernard po nocy bezsennej, biegł do dworku pani Rumińskiej. Panie już były ubrane na rano i siedziały, oczekując na niego przy herbacie. Posłyszawszy idącego, Seweryna szepnęła przyjaciołce.
— Tylko proszęż cię nie odchodź!
Marszałkowicz wbiegł milczący i zasępiony, przywitał się zaledwie z gospodynią i pobiegł przysiąść do Seweryny... Spojrzał jej w oczy aby z nich zaczerpnąć trochę siły — a nie znalazł nawet litości. Spoglądała nań surowo pani Fantecka, bawiąc się kutasami od szlafroczka...
— Więc jedziesz — rzekła dosyć obojętnie — a ja — zostaję tu sama.
— Chcesz bym nie jechał? spytał Bernard.
— A! nie! obowiązki dla matki umiem przecie szanować, poczęła pani Fantecka — wcale go nie wstrzymuję...