Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dawno go tu już jakoś nie widziano, gdy dnia jednego zjawił się u furty. A że nigdy nie przychodził z próżnemi rękoma, bo jałmużnę dla księży miał sobie za obowiązek i tym razem naprzód bratu szafarzowi oddał jaja, które przyniósł, a potem, włosów przygładziwszy, udał się do celi o. Szymona.
— No! jakże ty mi się masz, mój stary? — zawołał księżyna, zobaczywszy go i spiesząc naprzeciw szlachcicowi, który wpół zgięty do ucałowania ręki się nachylał. — Kopę lat jak was nie widziałem, ale w tem potrosze wina moja, bom był powinien was odwiedzić.
— Roboty w polu było dużo — rzekł, wzdychając, Wojakowski. — Jesień mieliśmy niestateczną, tak że z pola zebrać trudno było.
— No, ale chwalić Boga — przerwał zakonnik.
— Jakoś się to pościągało.
Westchnął ciężko stary, a twarz wielki wydawała frasunek.
Po chwilce tajemniczo się przysunął do o. Szymona.
— Ja tu do dobrodzieja jak do ojca rodzonego — rzekł cicho. — Ciężka nas spotkała przygoda.
Potarł się po głowie.
— No, cóż takiego? mów!
— Tygodni już temu parę będzie — mówił, zniżywszy głos, Jeremi — właśnie z pola na połudenek przyszedłem do mojej starej i miałem zasiąść do miski... gdy przed chatą zatętniało. Co takiego? Ażem się zerwał do okna, bo to u nas dziura taka, że nikt nigdy nie zajrzy. Dokoła lasy... Patrzę, koni z dziesięć, ktoś u wrót, państwo jakieś znaczne; ale ja, co wszystkich w sąsiedztwie znam, zaraz powiedziałem żonie: Jacyś zdaleka! A tu, nim ja miałem czas na próg, już drzwi się otworzyły nagle i wpadł w czapce jeden niemłody, bardzo dostatnio odziany, a taki jakiś zdyszany i przelękły, że słowa z piersi dobyć nie mógł w początku... Spojrzał na mnie.
— Tyś gospodarz?
Obejrzał się po chacie.
— Masz komorę jaką dla chorego?
Jegomość znasz naszą chatę, gdzie u nas komora taka. Ruszyłem ramionami.
— Widzicie — rzekłem — mnie samemu ciasno. Mała mila do miasteczka nawprost, tam wszelką wygodę znajdziecie. Myśmy ludzie ubodzy.
— Nagrodzi się wam sowicie — krzyknął; — do miasteczka go wieźć nie można, musi u was poleżeć.
Wpadł zaraz, nie pytając, do komory i obejrzał się.