O. Anioł jak mógł się wymykał od tych, którzy mu jego dwu pięknych klęczących imienników winszowali, rumieniąc się jak panienka.
Kwestarz Michał podnosił ogórki na żartobliwych, którzy sobie pozwalali zbyt wesołych konceptów. Zapach doskonałego bigosu, fundowanego całą faską przez podkomorzego, rozchodził się po refektarzu, mieszając do innych woni jadalnych mniej wybitnego charakteru, gdy w podwórzu usłyszano gwar, który zwrócił wszystkich uwagę, gdyż zupełnie tonem się różnił od tego, jaki tu panował.
O. Anioł i brat Michał pobiegli coprędzej, domyślając się jakiegoś zajścia lub nieprzyzwoitej bójki między czeladzią gościnną, a do refektarza z raportem wbiegł braciszek Krescentyn zmieszany i wprost się skierował ku gwardjanowi.
— Co to tam za wrzawa — zapytał niespokojny o. Rafał.
— Na rynku w miasteczku powstała jakaś bójka — rzekł żywo braciszek. — Niewiadomo o co poszło, ale jakiegoś nieszczęśliwego tak pobito, że go tu niosą na ratunek, bo w miasteczku obawiano się, aby szlachta gorzej go jeszcze nie mordowała.
Smutną tę odebrawszy wiadomość, która wesołe święto zatruła, pospieszył gwardjan sam i gdy ludzie w dziedzińcu rozstępujący się przepuścili go, spostrzegł na ziemi leżącego, okrwawionego, w nędznej odzieży, odartego mężczyznę. Twarzy jego krew, którą była okryta, rozpoznać nie dawała.
Pobity, chociaż straszliwie stłuczony, ledwie dyszący, ruszał się jeszcze, jakby mordować chciał nieprzyjaciół Kto to był, o co poszło, nie wiedział nikt, nie umiał nikt powiedzieć. Ci, co pobili biedaka, pouciekali ze strachu.
Kalas, powracający do swoich kobiet, wyszedł był z refektarza i musiał pomijać leżącego na ziemi, na którego spojrzał; ale w tejże chwili poskoczył ku niemu, pochylił się, aby lepiej przypatrzeć i coś o. gwardjanowi na ucho szeptać zaczął.
O. Rafał zbliżył się także i ręce załamał.
Natychmiast wydał rozkazy, młodych kilku braciszków wzięło ostrożnie na ręce stękającego człowieka i w milczeniu nieść go poczęto do klasztoru. Kalas i o. Rafał szli za nimi.
— Klucz! klucz od celi! — zawołał gwardjan, wskazując tę, w której niegdyś tak długo leżał porucznik.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/128
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.