Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —

Przestał już pytać, gdy czwartego dnia Klara przyszła sama do niego i uścisnęła jego rękę smutna, milcząca.
— Rozumiem, rzekł — nie chce mnie! ale bom téż śmiészny z mojemi siwemi włosami... papuga mnie nawet nie znosi...
— Kochany stryju, byłoby inaczéj może, gdyby nie los córki dla któréj Karolina musi się poświęcić!
— W jaki sposób?
— Wudtke się z nią żeni...
Te wyrazy jak piorunem raziły Hiszpana, zaciął usta... oczy mu błysnęły, pięści zacisnął, byłby bił i rąbał gdyby mógł, ale powoli ostygał, miarkował się, w zbladłém oku zakręciła się łza i przymuszony śmiéch wykrzywił mu usta.
— Tak być musiało, rzekł — są fatalizmy.
Klara spojrzała na niego z politowaniem, ale stary swego bólu wstydził się okazywać dłużéj, zakręcił się żywo i poleciał na brzeg morza...



Nadeszły chłodniejsze noce i ranki, kąpiele powoli ustawały, rozjeżdżali się goście... Sobótka wyludniała, tylko Paparonowie jeszcze pozostali na czas jakiś w téj cichéj ustroni. Polubiła ją szczególniéj Klara, postanowili więc dosiadywać aż do burz i wichrów jesiennych.