Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —

— Ale ba, rzekł żywo — wczoraj po nocy... zdawało się mnie i nam wszystkim, że to pisanie starego, że te sumy te same, patrzcież — tak nie jest... ręka inna.
Teofil się uśmiéchnął.
— Kochany pułkowniku, to nie zmienia niczego... skrzynka była pusta...
— Jak wymiótł... Francuzi! Nigdy nie lubiłem Francuzów! A cóż ty — jedziesz? spytał.
— Jadę... muszę, odparł Teofil...
— Każże w dziennikach umieścić o sprzedaży willi, może się tam jaki Berlińczyk zgłosi... niech ją sobie kupują... nic nas do niéj nie wiąże.




Wypadek ten, jakkolwiek nieprzyjemny na pozór, miał jednak swe dobre skutki, zmuszał niejako Paparonów do surowszego rachowania się z rzeczywistością, rozwiewał próżne marzenia. Odprawa dana Jakubowi przyczyniła się także do tego. Zmuszała ona do stanowczych kroków.
Wiktor nic nie mówiąc nikomu, napisał do krewnego w Poznańskie, zaklinając go na wszystko, ażeby ów spadek mógł komu ryczałtowo odstąpić, choćby ze stratą. Oba z Jakubem byli na to zdecydowani, nie chcąc nań kosztów ponosić.
Ogłoszono sprzedaż willi i powierzono ten interes zręcznemu pośrednikowi, bo się bez niego obejść nie było można.