Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —

to dosyć zdarzało; służąca przyszła oznajmić że jakiś podżyły jegomość pragnie się widziéć z którym z panów. Wiktor sądził że to sprawa obchodząca Jakuba, bo nie miał tu ani interesów, ani znajomości tak blizkich, ale sługa uparcie utrzymywała, że przybyły widziéć się chce z którymkolwiek z nich bez różnicy. Pułkownik więc kazał prosić bez ceremonii do siebie na górę, przykrywszy wprzódy papugę chustką, bo niemiłosiernie wrzeszczała swoim zwyczajem. Po chwili zjawił się w progu mężczyzna stary, z nogami obrzękłemi w szerokich butach, wąsach, ale tak dziwnie do Jakuba podobny, że Wiktor stanął osłupiały na widok jego.
Gość nie wyglądał na Gdańszczanina wcale, ubiór zdradzał wieśniaka i domatora... Nowe zdziwienie, gdy przybyły zaprezentował się jako Jan Albert Paparona... Wiedział bardzo dobrze Wiktor iż w prostéj linii po Janie żadnych krewnych nie mieli. Stary usiadł, wytchnął i odezwał się.
— Jestem Paparona i wasz krewny...
— Dalibóg! nie wiedziałem o tém że ich mamy.
— Jestto rzecz niezawodna, mówił przybyły, dobywając papierów... Jan Paparona mojego pradziada brat rodzony wywędrował, głupstwo zrobiwszy, z kraju...
— Głupstwo? podchwycił pułkownik... jako należący do familii mógłżebym wiedziéć jakie?