Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   121   —

— Powtarzam, uwielbienia, nic podobnego nie widziałem w życiu — mówił Adryan. — Piękność wcale nie nadzwyczajna, i ta najmniejszą jej zaletą, fenomen osobliwy w tem, że tam nic sztucznego nie ma, że jest śmiała i rozsądna, że jest sobą.
— Wychował ją pan Krzysztof — syknęła panna Kornelia.
— Tak jest — rzekł stary — ja i jej ojciec. Ojciec jest rodzajem filozofa, równie oryginalnym.
— Nasze sąsiedztwo ma bo szczęście do oryginalności — śmiejąc się mówiła panna Kornelia, która nieśmiertelną robotę kanwową chwyciła znowu i kłóła ją nie szyjąc, gdyż nadto była poruszoną. — Zabawna to rzecz oryginały, ale z niemi żyć...
— Moja droga — przerwała hrabina — jesteś dziś w takiem usposobieniu...
Kuzynka zmilczała, wzrok Wandy wywołał tylko uśmiech ironiczny.
— Pani co masz tak dobre serce — dodał Adryan zwracając się do Kornelii — ręczę, że gdybyś zobaczyła Dosię, zaczęłabyś być dla niej z tą sympatyą, jaką my mamy wszyscy.
— Panowie dla młodych i ładnych pań i dziewczątek macie sympatye na zawołanie — zaczęła Kornelia — to mnie nie dziwi.
— Nie przeczę — rzekł Adryan — wszystko co miłe, dobre i piękne sympatyą obudza.
Kornelia podniosła oczy gniewne nieco, Adryan się skłonił.
— Pochwaliłeś pan owo leśne cudo — poczęła żywo — dlatego, że w niem nic nie ma sztywnego, ale naucz-że mnie pan, gdzie się kończy natura, a sztuka poczyna? Gdybyśmy zeszli do stanu natury, bylibyśmy obrzydliwi.
— Musiałem się źle wyrazić — przerwał Adryan — sztuką nazwałem, co się kłamstwem nazwać było powinno, kłamanych rzeczy i ludzi kłamanych niecierpię.