Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   119   —

— A toż dlaczego? — zapytała stara panna.
— Pani się nie domyślasz?
— Nic a nic.
— Pani byś miała być tak niedomyślną? — powtórzył Adryan.
— Pan wiesz co francuzkie przysłowie powiada, iż najgłuchszy jest ten, który słyszeć niechce.
— A dlaczegóżbyś pani niechciała słyszeć?
Panna Kornelia nogą aż tupnęła.
— Cóż to panu w głowie? — zawołała — możebyś rad tego łysego cioci nastręczyć za męża?
— A gdyby?
— Nigdy w świecie! Nudziarz! — dzik! fantastyk! nigdy świecie.
Odwróciła się zagniewana.
— Ani pan myśl o tem. Ja znam lepiej od was hrabinę. Ona jest teraz szczęśliwą, bawi się kwiatami i ogrodem, swobodna, pani swej woli. Chcesz-że ją uratowaną znowu popchnąć na morze i burze! Bądź co bądź, zapowiadam panu, wszem wobec i każdemu z osobna, że co do mnie, będę o ile sił przeszkadzała niedorzecznemu projektowi.
— Mnie się zdaje — zawołał Adryan — że ciocia jest pełnoletnią, i że nikt jej nie ma prawa ani pomagać, ani radzić, ani odradzać i przeszkadzać.
— Doskonały! — przerwała zniecierpliwiona stara panna — jemu wolno wszystko, a mnie nic! Pan bierzesz w opiekę starego tego waryata, a mnie nie pozwalasz bronić mojej drogiej kuzynki od niego.
— Ona się sama obroni, jeśli zechce.
Kornelia zacisnąwszy usta umilkła i ciągnęła nazad do ganku, gdy Adryan drogę jej ku drzwiom zastąpił.
— Mam nadzwyczaj zajmującą kwestyę — rzekł — którą z panią pragnę roztrząsnąć, zostańmy jeszcze w salonie.
Ton ten żartobliwy, zwykle dosyć wesołej pannie Kornelii, zdawał się nie być do smaku, spojrzała