Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   116   —

Cóż pan myślisz? to także pustelnia moja, jak wasza tam, choć na pozór otwarta, ale i tu mało bywa ludzi, wolałam i lubiłam być samotną, a jako kobieta stroiłam klatkę moją.
— Nie wiem, czy jest weselszą od mojej, ale to pewna że piękniejszą — rzekł Krzysztof.
Pierwszy raz widzieli się tak oko w oko, w blasku dnia jasnego; ukradkiem Krzysztof spoglądał na nią, była młodą, piękną, zawsze tąż samą, ale cierpienie zostawiło ślady w tych oczach, co we łzach pływały i w ustach co się uśmiechały. Oczy suchsze były może po łzach wypłakanych, usta nie śmiały się tak dziecinnie, uśmiech ich był wyrazem rezygnacyi i miłosierdzia. Hrabina w twarzy Krzysztofa zoranej bliznami długich bólów, widziała dawnego Krzysia, ale jakby obleczonego żałobą. Oboje stali teraz, po latach tylu, swobodni, jedno naprzeciw drugiego z takiemi jakiemiś uczuciami dziwnemi w sercach, że sami się w nie zajrzeć lękali.
— Sądzę, że życie nauczyło was wiele przebaczać — tout connaître, c’est tout pardonner — odezwała się hrabina — powinniście więc darować mi tę rozmowę pierwszą, którą wyrzucam sobie. Byłam pod wpływem jakiegoś uczucia, które przeszło, rozwiało się, zgryzotę tylko zostawując po sobie. Dlaczegóżbyśmy nie mieli na drugim życia końcu podać sobie przyjaznych dłoni i żyć w świętej zgodzie?
Wyciągnęła mu białą rękę, na której gorącemi pocałunkami przed laty wycisnął pożegnanie, ta sama dłoń sympatyczna, której dotknięcie odbijało się w sercu, łzy mu się w oczach zakręciły, milcząc zbliżył usta i nie śmiał ich przycisnąć nawet. Dłoń drgęła i usunęła się nagle, a hrabina mówiła dalej:
— Wszakże możemy, powinniśmy być dobrymi przyjaciółmi, panie Krzysztofie, pan mi wiele przebaczyć powinieneś, ja wiele zapomniałam. Jesteśmy oboje spokojni.
Mówiła o spokoju, a głos jej był drżącym, za-