Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

żony, park przepyszny, rezydencya pańska, a wszędzie znać tę rękę niewieścią, co chce i musi tworzyć piękno i niem się otaczać. Kazałem się zameldować; wprowadzono mnie do salonu, po dość długiem oczekiwaniu — wyszła.
Krzysztof się mimowolnie odwrócił i począł patrzeć jak w tęczę na Teodora, który ciągnął dalej obojętnie.
— Wiesz, żem osłupiał; nic nie straciła piękna Wandzia, stała się tylko najpiękniejszą w świecie Wandą; poważnie, smutnie powitała we mnie dawnego znajomego. Znalazłem przy niej tylko jakąś daleką krewnę, podobno starą pannę i w pretensyach... Dziwna jej piękność zdaje się nieśmiertelną; ten sam uśmiech ust i łza w oku, ten głos jakiś...
Gospodarz odwrócił się i przerwał.
— Mój Teodorze, dosyć tego opisu, proszę cię...
— Kończę... nie mówiliśmy tylko o rzeczach obojętnych. Wydała mi się zrezygnowaną i prawie szczęśliwą...
Dla obu w porę oznajmił Staszuk na prędce stworzone śniadanie; wyszli więc do pokoju naprzeciw.
Uderzyło gościa ubóstwo i opuszczenie.
— Chyba dobrowolnie — rzekł — tak się obchodzisz małem.
— Nie — odpowiedział z dumą Krzysztof — mam mało, nawykłem do małego i szczęśliwy jestem, żem się nauczył nie potrzebować więcej. Wasz wiek wzgardził stoicyzmem starożytnych i chrześciańską skromnością obyczaju, uczyniliście się niewolnikami nałogów i potrzeb sztucznych. Pragnęliście niemi pomnożyć liczbę wrażeń i rozkoszy, stworzyliście tylko cierpienia więcej.
— Maksymy anachorety — rozśmiał się Teodor — ja ci się przyznam, że i zbytek lubię, i życia radbym używał.