Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W pół godziny, sam sobie dobrze nie zdając sprawy z tego, jak do znacznej zdobyczy przyszedł prawie olśniony szczęściem, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył, Darnocha znalazł się właścicielem około dwóch tysięcy reńskich. Chciał grać jeszcze, ale ostrożność radziła mu poprzestać... zwłaszcza, że ostatnie stawki go zawiodły.
Odszedł więc powoli od stolika i miał się wysunąć z sali, gdy uczuł, że go ktoś chwyta za rękę...
Nie poznał zrazu twarzy której oczy surowo się w niego wpatrywały; były to rysy gdzieś widziane dawno, widywane długo, ale pan Wincenty wahał się z nadaniem im nazwiska, nie wiedząc, do jakich lat życia miał odnieść to wspomnienie. Stali tak oba milczący, gdy młody człowiek z ręką na temblaku, odezwał się:
— Jakto? ty mnie nie przypominasz, panie Wincenty?... ty mnie?
— A! na Boga! to Gucio... Cóż to jest ta ręka na temblaku... Co ty tu robisz?...
— Jabym się najprzód ciebie mógł spytać, co znaczy ta twoja przesadna elegancya, pod którą trudno mi było rozpoznać ubogiego i pracowitego współtowarzysza akademii... i co znaczy, że tak śmiało grasz... a nadewszystko, że przystąpić mogłeś do tego piekielnego gry stolika?
Pan Wincenty pobladł, zmieszał się, ale nie odpowiadając na zapytanie, ujął rękę towarzysza i wyszedł z nim do ogrodu. Tu usiedli na ławce.
— Zawsze — rzekł powoli Darnocha — byłeś do zbytku surowym i inaczej pojmowałeś życie... Widzę,