Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Walczmy! — zawołała kobieta z zapałem — walczmy za dobrą sprawę...
Starża się uśmiechnął.
— A wielu nas stanie do walki?
— Ja i pan! — odrzekła śmiejąc się Ewelina — bo ja się poddać nie myślę...
Odzierają oni świat z jego wiekuistych szat, purpury i złota, wyrywają ze mnie duszę, wyśmiewają tę poezyę, którą ja żyję, wypędzają mi ją z domu... apoteoza bydlęcia strąca mnie z piedestału, na którym stałam bliżej aniołów... a ja, ja miałabym, jak posłuszna niewolnica... poddać się? nigdy!
— Walczmyż — odparł Starża — chociaż to walka nierówna i zwycięstwo niemożliwe...
— Mój Boże! mój Boże! — prawie płaczliwie dodała Ewelina — taki piękny świat zepsuli ci niegodziwi ludzie... i młode pokolenie.
Starża się zmarszczył.


— Wiele jeszcze prawią o młodzieży — rzekł — ale to pewna, że młodych niema, bo tego, czem żyła młodość, niedostaje — poezyi.
Spojrz pani na dzisiejszych studentów, jak im już realizm życia, przyszłość, chleb są drogie, jak tam przekonań mało a pragnień zwierzęcych wiele, jak dla nich nauka przestała być boską mistrzynią, a stała się chlebodajnym warstatem... Spojrz na te twarze zbladłe w niezdrowych życia nasyceniach, na oczy zagasłe, na chód ociężały, na oblicza zwiędłe, na serca bez ruchu i krew bez ciepła... jaką to przyszłość na nich zbudować można?