robić i odegrać komedyę. Powoli wracały mu siły.
— Hamowski — rzekł — a! rozumiem... jest to zajadły nieprzyjaciel całego rodu naszego... starał się o rękę mojej siostry, której mu ojciec odmówił — poprzysiągł nam zemstę. Rodzina moja, pani hrabino, zubożała wprawdzie, ale najzasłużeńsza, najświetniejsza... na to nie potrzebuję dowodów ce serait ridicule, któż tego nie wie? kto nie zna starożytnej familii Darnochów?
Wymówił to tak zuchwale, tak śmiało, że hrabina nawet, podejrzliwa zawsze, bo nigdy nie będąc dobrej wiary — na chwilę mu uwierzyła.
— Wszystko to dobrze — rzekła — cher ami, ale Burski, zastraszony, potrzebuje dowodów, a przynajmniej jakiegoś głośnego zbicia potwarzy...
— Mógłbym Hamowskiego wyzwać i zabić — zawołał p. Wincenty — ale ten człowiek nie wyjdzie mi — nie stanie do pojedynku...
— Zmusić go do sromotnej ucieczki z Wiesbadenu...
— On tu ma zbyt wielu przyjaciół i całą klikę mi niechętną... nie ustąpi tak łatwo...
— Zróbże pan, co chcesz... — odparła niecierpliwie hrabina — ale coś przecie zrobić trzeba... lub wyrzec się wszelkiej nadziei u Burskich...
Pan Wincenty chodził i darł rękawiczki... wistocie poradzić nic nie umiał, ale ufał gwiaździe swojej. Hamowskiego zaczepiać nawet się lękał.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/179
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.