Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— ale ja serca przez to nie tracę... Zamek ty znasz dobrze?
— Wszystkie kąty schodziłem, w każdą dziurę zajrzałem — rzekł Nikita.
— Ludzi on tam swoich dużo ma? — pytał Korczak.
— Tego tam niema co i liczyć, ale z kim on się wącha, Bóg jeden wie. Zamek dwojaki: dolny i górny. Oprócz kolebki i koni, które muszą bodaj zostać na dolnym, nam ani popasać, tylko wszystek górny zająć samym i nikogo tam więcej nie puszczać. Prawda, że się wrota nie zamykają, alem ja je opatrzył, jak my się weźmiemy do nich, muszą się zawrzeć.
— Nie odchodź-że odemnie i bądź mi do pomocy — szepnął Janasz — na ciebie liczę, jak na siebie samego.
— O! musiemy się krzepko trzymać, chcemy-li wyjść cało — mruknął Nikita. — Dorszak nie głupi, będzie pewno pani nadskakiwał i udawał wiernego sługę, ale panią ostrzedz należy.
— Oh! oh! — rzekł Janasz — odgadnie ona go przez skórę...
Tak rozmawiając zbliżali się do miasteczka, a że z niego na dolinę był widok odkryty i ludzie powozy łatwo dojrzeli, wysypała się cała ludność na targowicę. Zbierana to była drużyna, po większej części osiedlone włóczęgi: wołochy, rusiny, ormianie, niewiadomego pochodzenia ludzie, powierzchowności dzikiej i niewiele uderzającej. Stali w koszulach, w narzuconych na ramionach świtach, w kurtach, jedni z głowy pogolonemi, drudzy z włosami długiemi na ramionach, jedni z odkrytemi, drudzy w czapkach baranich i krymkach tatarskich,