Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojcze Feliksie, zawołał w ramię go całując — zmiłuj się, żebym rychło z ojcem gwardyanem mógł pomówić.
— Ale ba! a w chórze?
— Długoż tam tego będzie?
— Pewnie pół godziny... a z chóru go, gdyby się paliło, nikt nie wyciągnie!
Trzeba tedy było cierpliwie czekać, znalazła się na pociechę butelka marcowego piwa... ale gdy O. gwardyan miał wychodzić, na przesmyku stanął Eligi i do celi go poprowadził.
— Ojcze mój, rzekł ledwie drzwi za sobą zamknąwszy — ratuj nas nieszczęśliwych! jak nie wy, to już nikt!
— Co się stało? zapytał gwardyan spokojnie.
— Nieszczęście jedno a raczéj srogie głupstwo, za którém drugie gorsze jeszcze może nastąpi, jeśli wy nas nie wesprzecie, począł Eligi. — Szaławiła ten nieszczęsny Piętka, za którego wydaliśmy synowicę, zbiegł nam z domu za jakąś łotrzycą do Saksonii. A noby wrócił pewnie sam... guza tam jakiego oberwawszy. Cóż się dzieje? Elżunia żona jego, kobieta też zapamiętała jak i on, chce koniecznie za nim gonić, aby go do domu bodaj na smyczy przyprowadzić — ani ja, ani rodzice, wystawiając jéj onéj podróży niebezpieczeństwa, nie mogliśmy od tego odprowadzić... Gdybyście wy ojcze chcieli...
O, gwardyan ręce obie podniósł ku niebu.