Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aliści prawda to wielka, że są takie zatrute nektary, których gdy się człowiek raz napił, już bez nich żyć nie może. Zygmuntowi usta paliło, wzdychał na wsi siedząc do tego życia, którego popróbował, tylko się już z tém nie odzywał wcale, bo żona groźnie nań patrzała i gdy raz nad śpiewaczką Francuzicą, która za królem była do Warszawy przyjechała, unosił się przed nią, opisując jak u niéj wieczerzę jedli i co była za niewiasta cudna, Elżunia nogą tupnąwszy, tak go skonfudowała, iż usta zaraz stulił.
Milczenie to jednak kryło w sobie niebezpieczniejsze jeszcze rojenia, jakby się to tam nazad na dwór dostać i szaleć z szalonymi. Osmutniał, chodził ponury, wzdychał, na wsi mu wszystko nie w smak szło, z sąsiadami zaczęli pić na zabój. W domu Elżunia gościnną być umiała i nie broniła, żeby się podochocili w wesołém towarzystwie; ale ekscesów takich, co i życiu i zdrowiu groziły i na pośmiewisko u służby ludzi poważnych podawały, nie dopuszczała. Przenosili się więc gdy chcieli pić do kawalerskich domów, albo do miasteczka.
Nie obawiała się nałogu dla niego żona, bo Piętka pił w sposób osobliwszy jakby wodę chlipał — do głowy mu nie bardzo szło, a gdy był sam, wina nie potrzebował i nie tknął, upodobania w niém nie miał. Nie zważała więc na te wybryki, będąc pewną, że mu się one uprzykrzą; wolała je niż owe do Warszawy wycieczki, które mu głowę zawracały. Aż tu nieopowiedziawszy się raz Zygmunt, dmuchnął jéj,