Teodor, posłuchawszy go, ubrał się skromnie bardzo, — ale jemu do twarzy było, co włożył, i wszystko na nim leżało elegancko — pieszo tak zwolna wędrował ku lasowi, gdy kłusujący Porucznik tą samą dróżyną — przed nim się zjawił.
— Ależ to istny cud! — krzyknął Paklewski — patrzaj-że! ja do was, po ciebie — a ty, jakbyś przeczuł, na pół drogi wyszedłeś. A, toś mi zuch!
— Jak-to, po mnie? — odparł Todzio.
— Tak jest — dodał Porucznik — słowo daję, jeżeli się to nie nazywa kochać swoję krew, tom pies! Toż ja od marcypanów, od tokaja się oderwawszy dla ciebie, leciałem, aby ci te wspaniałości pokazać...
— Ale ja do Choroszczy nie mogę! — odparł Teodor — matkę-bym pogniewał!
— Co to — nie mogę! — przerwał Paklewski — dziecko jesteś na pasku, czy co? Nikt cię w Choroszczy nie zobaczy; a napatrzysz się cudowisk, jakich i w Warszawie nie spotkać. Mój koń nas dwu zawiezie jak nic; siadaj za mną, podjedziemy pod ogród i pójdziemy po cienistych alejach...
— Ale matka?
— Przecież nie zabijesz nikogo, ani okradniesz, grzechu śmiertelnego nie popełnisz; — począł żywo Paklewski, — spyta Łowczycowa: gdzieś był? powiesz, żeś w lesie zabłądził, lub, że z dala na ognie patrzałeś. Więc nawet i nie zełżesz tak bardzo. No — po męzku, na koń!
Jeszcze się wahał chłopak, gdy mu Paklewski podał rękę.
— Co u kaduka! Będę cię miał za ślamazarnika! Siadaj!
Teodor skoczył z tyłu na konia. Było co dźwigać szkapie, bo ich dwu zaważyło dobrze; wzięła jednak tém bardziéj na kieł i ani się opatrzyli, jak stanęli za ogrodem.
Teodor się frasował o konia.
— Ale! nic mu nie będzie! — odparł wesoło Porucznik, — ja raz, gdyśmy stali na Ukrainie, dziewkę na nim wiozłem dwie wściekłe mile, i jeszcze mi się wyrywała... a koń się nawet i nie zadychał mocno!!
Marcin, z dala zobaczywszy swojego pana, przybiegł po konia, ale już w takim stanie rozczulenia, że się ledwie na nogach mógł utrzymać.
Paklewski, z dawniejszych czasów znający Choroszczę, wynalazł zaraz uliczkę, którą do ogrodu się wcisnąć można było. Teodor prosił nadewszystko, aby na uboczu, nie widziany przez nikogo, mógł pozostać. Porucznik mu to przyrzekł i poprzysięgnął, lecz nie rozrachował się dobrze z prawdziwym rzeczy stanem.
Ogród, mimo że był ogromny, tego dnia pełny gości, szukających chłodu i cienia, nie dozwalał się przeniknąć niewidzianemu. Ławki, kanapki z darniny, murawa, ścieżki, nawet gąszcze, różnych klas spektatorów coraz pod wieczór stawały się pełniejsze...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/85
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.