Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powziął tém większe wyobrażenie o potędze tego Pana, którego protekcyą pani bratowa jego tak lekko wzgardziła.
W istocie pod wieczór rezydencya wyglądała na królewską: pałac ogromny wszystkiemi oknami świecił w tysiącznych blaskach; obwach zajmowało wojsko w paradnych mundurach, muzyki przygrywały na galeryi — w sali jedna, w ogrodzie druga... Nawet ganki i galerye pełne były gości, w strojach staropolskich przepysznych i nowomodnych francuzkich, — pełne kobiet postrojonych, wygorsowanych, wyfryzowanych, pachnących, — pełne liberyi wygalowanéj; a zdala tłumy się przypatrywały ożywionemu obrazowi przedednia uroczystości.
Choć późno już było, co chwila jeszcze przybywały nowe ekwipaże, przynoszące dostojnych panów, których imiona sobie od ucha do ucha podawano.
Staczeński Starosta, Branicki i Mokronowski generał przyjmowali ich w ganku i wiedli na pokoje...
W istocie łudzący to był obraz potęgi, na którego znaczeniu nie sam prostoduszny porucznik Paklewski mógł się omylić. Zdawało się i innym, nieskończenie od niego bystrzejszym, iż familia z Hetmanem walczyć nie jest w stanie. Podsłuchując rozmów, pełnych ufności w siebie, a szyderstwa z nieprzyjaciół, sądzić było można, iż tu wszelkie już środki obmyślano i przedsięwzięto do stoczenia zwycięzkiego boju.
Porucznik Paklewski, który, mundur paradny wdziawszy, dzięki jemu, wcisnął się na pokoje, aby oglądać z blizka oblicza luminarzy rzeczypospolitéj, gdy ujrzał pana Hetmana, jaśniejącego śliczną twarzą, figurą wspaniałą, otoczonego hołdami, w gronie najmożniejszych rodzin Korony i Litwy, bolał tylko nad zaślepieniem niewiasty, co się upierała nie trzymać klamki tego dworu, który łacno mógł akklamacyą szlachty w królewski się przedzierzgnąć. — Nie tylko na twarzy jutrzejszego solenizanta, ale we wszystkich otaczających widać było zaufanie i spokój o przyszłość.
Śmiechy krążyły po ustach, rozlegały się niekiedy po salach, oczy świeciły radością, ściskano się, hałaśliwie opowiadali jedni, drudzy szeptali po cichu — wszyscy mieli na twarzach promienistą pewność jutra i zwycięztwa.
Po téj stronie był Król, Sasi, była Francya.
Cóż mogła jedna fakcya ludzi, co do obcego wojska odwoływać się musieli ze strachu przed Radziwiłłowską dragonią?!
Tak myślał Paklewski, stojący w kącie, napatrzyć się nie mogąc onych wspaniałości, elegancyi, klejnotów, przepychów, które się przed oczyma jego olśnionemi przesuwały...
— To bo są ludzie śmieszni, co z nim o lepszą iść pretendują? — mówił sobie Paklewski — w głowach im świta! na zgubę lecą!!
Nieustannie przesuwający się około niego goście, których tytuły słyszał, biegające z ust do ust, napełnili go weneracyą. Byli to Wojewodowie, Kasztelanowie, Marszałkowie, Podczaszowie, Koniuszowie, Starostowie, tandem z cudzoziemska mianowani grafami, książęta, i kniaziowie, i najrozmaitsze ma-