Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łowczycowa zlekka się zarumieniła, nieśmiała się sprzeciwiać, a doktor dodał z dobrodusznością:
— A zatém to rzecz postanowiona: ja czekam go jutro, ale nikogo innego, jeno jego. Chłopak się przekłusuje, rozerwie, i pójdzie mu to na zdrowie.
Mówiąc to wstał, i, unikając gotującéj się oppozycyi ze strony choréj, pocałował ją w rękę i odszedł co najprędzéj. W karyolce już siedząc, Clement raz jeszcze polecił Teodorowi, aby sam przybył do niego.
Gdy do matki powrócił syn, musiał wysłuchać narzekań jéj na dziwactwo doktora i utyskiwań nad tém, że się uparł przy niedorzeczném wymaganiu. Nazajutrz znowu Łowczycowa, niespokojna, przywołała przed wyjazdem Teodora, polecając mu, aby w miasteczku i u doktora nie bawił, a wracał jak najprędzéj, gdyż o niego lękać się będzie. — Żadne w świecie lekarstwo — dodała — nie naprawi tego, co ten niepokój ze mną zrobić może. Wiész, jak nie cierpię miejsca tego, jego pana, całego nikczemnego świata, co go otacza. Jeden doktor jest wyjątkiem. Siadaj na konia, jedź, ale się nie baw, i przybywaj z powrotem.
Kilka razy mu to powtórzywszy, odpuściła go matka nareszcie. Teodor najlepszego konia wziął ze stajni i z postanowieniem zastosowania się do rozkazu odjechał.
Doktor Clement naznaczył mu popołudniową godzinę, w któréj był najswobodniejszym; wyrachował się więc Todzio, aby przybył jak naznaczono.
Dworek doktora stał tuż przed wielką bramą, a raczéj basztą, która za nią służyła i stanowiła wspaniały wjazd do pałacu Hetmana. Otoczony ogródkiem, krył się napół w nim, napół w drzewach należących do parku. Ścieżka, umyślnie poprowadzona po-za oficynami, wiodła niepostrzeżona ku pałacowi. Francuz lubił dosyć wygódki i pewną elegancyą; domek téż dla niego przeznaczony, choć nie wielki, był jednym z najładniejszych w osadzie Białostockiéj. Teodor, przybywając, mógł dostrzedz znaczny ruch w wielkim podwórcu: stały w nim ekwipaże świeżo przybyłych gości, którzy już, uprzedzając dzień Świętego Jana, ściągali się do Białegostoku. Około baszty i obwachtu snuły się garstki wojskowych różnéj broni, węgierska piechota, janczarowie, hussarze.
Przybywszy z boku pod dworek, zakłopotał się nieco Todzio, co ma z koniem zrobić, gdy chłopak wybiegł ze drzwi, konia od niego przyjął i pokazał mu drogę. Clement czekał na niego z uśmiechem na ustach, i wprowadził go do saloniku, ubranego bardzo wytwornie, zawieszonego sztychami, ozdobionego kwiatkami, pełnego tych prezencików i pamiątek, któremi lekarzom ubodzy i bogaci się wywdzięczają. Okna zewsząd prawie osłaniały krzewy i drzewa rosnące dokoła, tak, że nawet w najjaśniejszy dzień panował tu mrok jakiś tajemniczy.
Po przywitaniu, Clement posadził gościa.
— Kochany doktorze — odezwał się Teodor — matka mi natychmiast powracać kazała.
— Ale niechże koń odetchnie i ty — zawołał Clement, z trochą niecier-