Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bnie narazić Panu Hetmanowi; bo choć z siostrzenicą Kanclerza żonaty Hrabia, ale stosunki Wołczyna z Białymstokiem codzień, słyszę, gorsze.
Bez namysłu, żywo i prawie gniewnie, wyrwało się z ust Beacie:
— Dla Pana Hetmana nie mamy żadnych obowiązków!!
Wzrok chorego zwrócił się niespokojny na żonę, która stała teraz pomięszana, nie mogąc już wymówić słowa.
Bliżéj stojący syn, spojrzawszy na matkę, dostrzegł w jéj oczach błyskawicą przebiegający wyraz gniewu i wzruszenie silne.
Łowczyc, z głową zwieszoną, zadumał się.
— Dworskich klamek się trzymać — począł cicho, bo mu tchu coraz brakło — nie najlepsza to rzecz...
Tam póty jesteś dobry, póki potrzebny, a małego człeka do wszelakich posług zażywać gotowi...
Prawda, że czysty człowiek, gdy cnoty swéj strzeże, ze wszystkiego niepokalanym wyjść może; ale po co léźć w kał, gdy obok jest sucha droga??
Nie może to być, abyś ty w sobie rycerskiéj krwi nie czuł i do żołnierskiego rzemiosła nie miał powołania. Zamiast brudne kancelarye wycierać, nie lepiéj-że-by było pod jaką litewską się zaciągnąć chorągiew?...
W koronném wojsku — dodał chory — nie chciałbym cię miéć...
— Ani ja! — potwierdziła, przyczyny nie mówiąc, matka. — Nie pozwoliłabym na to...
Todzio siedział zamyślony.
— Przeciwko wojskowéj służbie nie mam nic — odparł — ale mi się widziało, że ona za kosztowną będzie. Z gołemi rękoma nie przyjmą nigdzie; poczet-bym musiał miéć, a rodziców na żadne ofiary wyciągać nie chcę.
— Mybyśmy je dla ciebie uczynili chętnie — zawołała matka z westchnieniem głębokiém — ale się na nie zdobyć, dziś... niepodobieństwo! Nie mamy nic, oprócz Borku, a i na tym są długi.
— A! najlepiéj — rzekł, poruszając się z miejsca, chłopak, i z wesołą twarzą matkę całując w rękę — najlepiéj-bo wcale o tém nie myśléć i nie mówić. Mam czas; nie pilno mi! nie nagli nic!
Niech-no ojciec kochany wyzdrowieje — dokończył — potém się o tém wszystkiém szeroko rozprawimy.
Zamilkli. Łowczycowa za głowę go ścisnęła. Chory oczy do snu mrużył, jakby, znużony, spoczynku potrzebował. Odstąpili na palcach od łóżka, Beata zasunęła w oknie firankę i wyszła z synem z pokoju.
Gdy nad wieczorem znowu, przyjaciel wierny, nadjechał doktor Clement, chory był śpiącym.
Bardzo serdecznie przywitał młodego chłopca, w którego się z nadzwyczajném zajęciem wpatrywał, jakby go ta rozkwitająca młodość niewymownie cieszyła. Całował go, ściskał, oglądał, badał i na jakiś czas zapomniał dlań nawet o swoim pacyencie.