Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze coś chciał powiedziéć doktor, lecz, zobaczywszy twarz nagle zasępioną Łowczycowéj, wstrzymał się i zakończył tylko:
— Pani jesteś... upartą.
Służąca, która wniosła kawę, przerwała w sam czas, widocznie dla obojga nieprzyjemne, tłómaczenie.
W podaniu tego napoju widać było dwoistość tego domu, jak wszędzie. Przyrząd do kawy składał się z tacki bardzo wytartéj, z imbryczka i garnuszka prostego; a cienka serweta i kosztowna filiżanka saska odbijały od nich dziwnie. Na słudze, kobiecie niemłodéj, przyodzianéj wieśniaczym krojem, widać było niezamożność domu i wyrzeczenie się wszelkiego starania, aby to ukryć przed oczyma ludzkiemi. Sługa przyszła boso, z zakasanemi rękawami i fartuchem niezbyt świeżym, który naprowadzał na myśl, że niedawno od krów i chlewów powrócić musiała.
Clement, nie czekając aby mu nalano, sam począł około kawy gospodarować, usiłując przybrać weselszą fizyognomią.
— Nie wiem już prawdziwie, jak wam mam dziękować — smutnie poczęła, przysiadając się, gospodyni, i opierając na stole. — Rozumiem, jak wam trudno na chwilę się oddalić z Białegostoku, bo tam zawsze ktoś chory, wyście tam potrzebni. Spodziewam się, że nie powiecie, iż byliście u mnie, nie przyznacie się do téj zbrodni... O to was bardzo proszę, stary mój przyjacielu, — dodała, rękę mu podając, głosem drżącym. — Nie chcę aby tam nawet imię moje wymówione było; aby wiedziano, co się ze mną dzieje!
— Bądź pani spokojną — odpowiedział Clement prędko — ztąd do Choroszczy blizko, a ja tam mam chorego burgrabiego, którego Hetmanowa bardzo lubi. Wizyta moja idzie na karb jego!
Czas jakiś trwało przykre milczenie; doktor spoglądał na gospodynią, ta wzrok osłupiały wlepiła w ścianę. W oczach się jéj ciągle łzy kręciły. Kilka razy usta zdawały się chciéć otworzyć, a nie śmiała odezwać się z tém, co miała na sercu.
— Bardzo-bym pragnęła — szepnęła w końcu, oczy na stół spuszczając — ażeby Todzio pośpieszył i mógł zastać go jeszcze... Życzy sobie widziéć go... ja... mnie...
Wzrok załzawiony nagle wlepiła w doktora: — Powiedz mi, gdyby dziś nie przybył jeszcze??
Clement zakłopotał się i poruszył niecierpliwie. — Ale — rzekł, zapijając kawą — co za myśl! tak znowu groźnego nic niéma.
— Todzio powinien być lada chwila — dodała, zwróciwszy się ku oknu. — Znam jego serce; kocha tego dobrego ojca najczuléj, najgoręcéj. Byle list odebrał! Lecz czy mu go oddadzą w porę? czy go znajdą?
— Wszakże był u Piarów? — spytał Clement.
— Nie wiem; nauki skończył — rzekła Łowczycowa. — Księża go przytrzymywali; ks. Konarski znajdował, że im w zakonie mógł być użytecznym;