maleńka figurka, w kapelusiku trójgraniastym i francuzkim stroju ośmnastego wieku, z laską w ręku, w płaszczyku piaskowym na ramionach.
Przybywający, człek nie młody, ale żywy i żwawy, miał nietylko strój cudzoziemski, ale twarz okrągłą, brunatną, z oczkami czarnemi, pucołowatą, babiastą, wygoloną, która cechowała człowieka obcéj jakiéjś krwi i pochodzenia.
W chwili, gdy paradny woźnica chciał zamaszysto z pańskim swym ekwipażem przed ubogi dworek zajechać, maleńki człeczek uderzył go po ramieniu, dając mu znak, aby się u wrót zatrzymał. Wykonał to wspaniały wygalonowany pan, mocno się krzywiąc i ukazując, jak mu się to niewłaściwém zdawało. Rozkaz był nie do smaku, bo woźnica nie nawykły do ukrywania się pod płotem.
Z ganku oczekująca kobieta majestatycznym krokiem poczęła iść naprzeciw gościa; przyśpieszyła chód potém, ale mały Francuzik, wyskoczywszy z karyolki, uprzedził ją, podbiegając, i kapelusz podniósłszy, witał uśmiechnięty. Pomimo, że był i nie młody, i nie piękny, a strój mu nie dodawał wdzięku, przybyły miał rozumną, dowcipną a razem dobroduszą fizyognomią, która na widok smutnéj pani, przybrała wyraz pełny poszanowania i sympatyi.
Nim się miała czas odezwać do niego, gość żwawo rękę jéj pochwycił i z rewerencyą do ust przycisnął. Podniósł potém ku niéj pytające oczy, a wejrzenie to zrozumiawszy, kobieta wzdychając, odpowiedziała mu po francuzku:
— A! nie lepiéj! nie lepiéj, kochany doktorze!
— Cóż mu jest? — spytał z pośpiechem przybyły — jak? zmieniło się co?
— Sam zobaczysz, konsyliarzu, — smutnie dokończyła kobieta — gorączka go nie opuszcza, niespokojny ciągle, sił mu brak...
— A przytomność? — badał troskliwie doktor.
— Są chwile, w których zdaje się marzyć i coś mówić od rzeczy, lecz gdy się odezwę do niego, odzyskuje przytomność.
Rozmawiając tak, posuwali się ku dworkowi; lekarz pozostał trochę w tyle, a kobieta poprowadziła go z sobą przez ganek do sieni, otworzyła potém drzwi ostrożnie do małego przedpokoju, a z niego do większéj izby sypialnéj.
Tu, choć jasno było na dworze, panował mrok wieczorny, bo zieloną firanką przysłonięte było okno.
Pokój, w którego jednym kącie stało łóżko zaledwie widzialne, parawanikiem osłonięte, miał nie wiele sprzętów, i takich, jakie zwykły były naówczas po ubogich dworkach szlacheckich się znajdować. Stół zarzucony papierami, na którym teraz i flaszki z lekarstwami się mieściły, kilka krzeseł, kufer, szafa, na ścianach strzelby i torby myśliwskie, w kącie karby gospodarskie i beczułka, w któréj octu się było można domyślać, — izbie nadawały bardzo pospolitą powierzchowność, niczém się szczególném nie odznaczającą.
Otwierające się drzwi, szelest sukni i chód, chociaż na palcach idącego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/16
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.