Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dwór stał, jedną stroną do gospodarskiego dziedzińca zwrócony, drugą do staroświeckiego sadu z lipami na przedzie, z gruszami w głębi, z kwaterami w pośrodku.
Nie wtargnęło tu państwo i żadna myśl płocha, coby się o piękność starała. Sad kończył się warzywnym ogrodem, a dziedziniec mieścił w sobie wodopój i szopy, pod któremi wozy stały i drzewo leżało w stosach.
Ubóstwo nie dopuszczało myśléć o pociechach dla oka, o wdzięczeniu się do ludzi.
Jednakże dokoła dworu, tak szeroko jak ganek z ławami występował, na odgrodzonéj płotkiem staranniéj plecionym grzędzie, widać było troskliwie pielęgnowane kwiaty, które prawie nizkie okna domostwa zasłaniały. Po nich tylko można się było domyślić ręki niewieściéj i istoty, co uśmiechu wiosny i woni jéj potrzebowała.
W podwórku, jak na tę porę, było dziwnie cicho, chociaż wieczorne gospodarskie zajęcia dosyć go ożywiały. Konie powracały od wodopoju, kobiety niosły mleko od krów udojone, parobcy się około zabudowań kręcili; lecz wszystko to milczało i znakami sobie zdawało się przypominać obowiązek sprawowania się bez wrzawy. Jedne gęsi, do których stróżka, zapędzająca je długim prętem, przemówić nie mogła, kończyły głośną rozmowę, na łące gdzieś rozpoczętą. Kury, jak zwykle na pogodny czas, dawno się już były spać pokładły.
We wsi téż ludzi widać było mało; cisza panowała jak we dworze.
Drzwi od ganku stały otworem, słońce zachodzące wpadało właśnie jaskrawemi promieniami na puste ławy i przez próg wciskało się do sieni. Cały dworek, oświecony niemi mocno, na tle ciemnych drzew, mimo swéj prostoty i opuszczenia, malowniczo występował. Skromne nawet kwiatki, wyglądające z za płotka, — malwy, orliki, nagietki, jaskrawo pozłacane, — nabierały wdzięku, ostro od szarawego tła ścian odskakując.
Korzystając z tego, że im tu nikt nie przeszkadzał, jaskółki spuszczały się do gniazd swoich pod strzechą bez obawy, powoli; a wróble, posiadawszy na poręczach ław i na podłodze, gospodarzyły jak w domu.
Nagle spłoszyło je otwarcie drzwi w sieni.
Na ganek, wolnym krokiem, zamyślona, wsunęła się kobieta lat średnich, któréj postać, ruch i twarz nie licowały tak z otoczeniem, iż ją tu za obcą wziąć było można.
Chociaż lata odjęły jéj już wdzięk młodości, a ona sama wcale się o to nie zdawała troszczyć, jaką ją wiek uczynił, — była jeszcze piękną, a piękność jéj niepospolita, pańska, miała cechę krwi szlachetnéj, czegoś nie pod tą strzechą zrodzonego. Rodzą się wprawdzie i w chatach ubogich te rajskie kwiaty, te istoty wybrane; ale poezya, którą je natura obleka, innego jest rodzaju.
W kobiecie téj na pierwszy rzut oka poznać było można, iż się wychowała i wzrosła w pałacach, że szczęście i dostatek wykołysały ją w młodości, a burza