Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na zgubne imię — rzekł stary.
— Wiem — odparł Paweł — ale zginąć dla świętej sprawy — możeż być co szlachetniejszego?...
— Tak! — rzekł stary podnosząc rękę. — Myśmy całem rodem ze zrządzenia Bożego przeznaczeni byli na cierpienia i zgubę. Pradziad twój miał dobra znaczne, dziad wychował się na łasce, ojciec żył z ciężkiej pracy i zmiera w nędzy... a ty...
— Ale się z nas żaden nie splamił — dodał Paweł — szczęście nie jest zadaniem człowieka, jest trafem w życiu.
— Mów mi o sobie — rzekł stary — mów.
— Mój ojcze, wszystko ci już powiedziałem... resztę mówi moja przytomność na tej ziemi.
— Gdzież się podziejesz? Co myślisz?...
— Nie wiem... mam papiery ważne, mam polecenia... zdaje się, że część spisku już odkryto, ścigają niektórych. Moje posłannictwo tem większe. Jak z niem sobie rady dam, to Bóg wie jeden. Wierzę w opatrzność jego. A jeśli zginąć mi przeznaczono... nie zlęknę się... Wpadłem tu, bom cię chciał widzieć koniecznie, bądź co bądź, aby wziąć błogosławieństwo twe na życie, pracę lub śmierć... ale i tu... długo pozostać nie mogę. Niepowiodło mi się...
— Cóż się stało?
— Nic... ale mam wątpliwość, że mi coś tu zagrozić może... Zaledwie przybyłem do Łucka, kazano mi paszport meldować w policji, nie mogłem się temu opierać, aby nie ściągnąć podejrzeń na siebie. Kazano mi się stawić osobiście...nieszczęście chciało, żebym tam spotkał...
— Kogo? — spytał niespokojnie stary.
— Szuwałę...
— Szuwałę! Poznał cię?
— Nie wiem. Spojrzał, zadrżał, zatrzymał się, zawahał i odszedł. Ale bądź co bądź nie jestem już pewnym, ani tu, ani w okolicy. Jeśli najmniejsze powziął podejrzenie będzie mnie tu szukał.