Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogłem się utrzymać. Koniuszy, jakby litując się nademną, zaproponował świeże powietrze, i wsadził do swojego powozu.
Spodziewałbyś się tego po zdrajcy?
Spitego, ogłuszonego, zawiózł mię, zgadnij dokąd?... do Ireny.
Chciałem się cofnąć z pokoju, ale stałem już naprzeciw niej, stałem jak winowajca pod pręgierzem. Koniuszy zdawał się tryumfować, zacierał ręce, śmiał się, przepraszał, gadał, kręcił się. Ja stałem w progu, ale wytrzeźwiony nagle, cudownie, choć mi się trudno było na nogach utrzymać, schwyciłem się za poręcz krzesła, i czułem jak z rozpaczy, z krwawej boleści, dwie łzy pociekły mi po spieczonej twarzy.
— Ale siadaj-że, Jurku, bo któż nie widzi, że ci się trudno na nogach utrzymać! — wołał koniuszy. — Niech­‑że go pani prosi siedzieć. Wie pani, zuch! jak pije! a! a! a! a i w djabełka gra tęgo: wygrał około dwóch tysięcy czerwonych złotych! Zuch, pani!
Tak zarekomendowawszy mnie, spojrzał na Irenę, której twarz była nad wszelki wyraz pełna pogardy, smutna, poważna, sroga razem.
Ja milczałem, ale chciałem skonać.
W tem szybko weszli kapitan z panem Grabą.
Na widok kapitana, jakby go zimną oblał wodą, koniuszy spoważniał, stał się niezmiernie grzeczny i potulny, zdawał się czegoś wstydzić. Graba surowy był jak sędzia powołany na sprawę. W szarych oczach kapitana złośliwy uśmiech zwycięstwa się kręcił; po chwili dopiero, niby spostrzegłszy mnie, zawołał:
— A! i pan tu? i pan tu?
Rozśmiał się na całe gardło.