Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nabierać przekonania; zmiękczony trochę, milczał. Raz nawet, gdyśmy o nim mówili, odezwał się:
— Jużciż inaczej i dziś nie powiem, tylko, że szaławiła; no, ale grunt jest, charakter jest... krew poczciwa. Zresztą co on tam winien, że sierota puszczony samopas, szedł gdzie go oczy wiodły.
— Chwała Bogu, sam pan go już uniewinniasz.
— Ale ja go nie uniewinniam wcale! o nie! mylisz się moja panno! Szaławiła, trzpiot, no, ale cóż robić: trzeba go brać jak jest.
— Mówisz pan, że go potrzeba brać? — spytałam ze śmiechem. Stary się przeląkł.
— Owszem, owszem, nie potrzeba go brać! na co go brać, niech go sobie kaci biorą!
Spojrzał na mnie, jam się uśmiechała.
— A co — rzekł — może, gdym ja marszałkował i procesował się, on się sobie chłodkiem oświadczył?
— On nie, ja mu się chyba oświadczę: nie widzę innego sposobu.
— To do tego już przyszło!
Stary ręce załamał.
— Panie koniuszy, on mnie kocha.
— A ba! wielka osobliwość! co dziwnego!
— I ja go kocham.
Chwycił się za głowę, pobiegł, wrócił!
— Nie strasz mnie... doprawdy?
— Ja go kocham — powtórzyłam.
— Teraz tylko pozostaje — rzekł gorzko — pojechać pani do Zapadlisk i oświadczyć mu się; a potem zajechać po niego karetą i zabrać go do Rumianej! Ślicznie! ślicznie!
— No! a gdyby do tego przyszło?