Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zważając na nią, kazawszy się zastanowić koniom, powitała mnie prawie wesoło.
Zbliżyłem się do niej; pan Piotr pozostał w budzie jak skamieniały.
— A! przecież choć przypadkiem spotkałyśmy pana! Co pan tu robisz?
— Polowaliśmy na słomki — odpowiedziałem — razem z moim sąsiadem panem Piotrem Dolskim (pan Piotr słyszał, ale się ani ruszył). a teraz odpoczywamy.
— Cóżto jest — spytała mię ciszej — że pan, sąsiadując ze mną, ani się raczysz u mnie pokazać?
Chciałbym kłamać, ale pierwsze słowo moje odtrąciła.
— Mówmy szczerze! — rzekła żywo. — Pan się wstydzisz?
— Prawda — odpowiedziałem.
— Wielki to dowód miłości własnej, chcieć się zawsze pokazać tak bardzo panem siebie i jednakim. Nie właściwiejżeby było, postrzegłszy co się uczyniło, czy wypadkiem, czy namiętnie, otwarcie siebie potępić i ludziom odjąć możność potępienia, a iść dalej odważnie drogą jaką się sobie naznaczyło?
— Gdyby ludzie nie potępili — przerwałem — gdyby byli nawet pobłażający, o! są wrażenia co się nigdy nie zacierają.
— We wszystkiem co pan mówisz, ogromnie wiele dumy się przebija.
— Niech to będzie i duma: jest rodzaj dumy szlachetnej.
— Więc żeś pan raz trochę czerwony i trochę słaby — dodała z uśmiechem — był u mnie, mamże za karę nie widzieć pana nigdy bladym i zdrowym?