Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

plac, który ktoś kosi jak zwyczajną łąkę; rośnie na nim leśna trawa, pełno macierzanki, czombru i różnych wonnych roślin. Zawsze się tu zatrzymać muszę lub przejeżdżam powoli, aby się miejscu przypatrzeć; teraz mu jeszcze wiosna w całym blasku dodawała wdzięku: drzewa miały tę świeżą barwę majową, którą tak rychło tracą, liście ich pachły, woda szumiała biegnąc przez małą grobelkę, tysiące ptaków zwijały się czynnie około swojego gospodarstwa, świergocąc, stukając w drzewa, znosząc trawki, puchy, gałązki i robaczki do założonych gniazdek.,
Na zakręcie drożyny spotkałem idącego od rzeki ze dzbanem w ręku średnich lat człowieka, kierującego się ku wałom. Że tu mnóstwo budników i tak zwanej szlachty mieszka w lasach, nie zdziwiłoby mnie wcale spotkanie, gdyby nie powierzchowność niepospolita przechodnia. Słuszny, silny, barczysty, czarno zarosły, nie stary jeszcze, miał minę tak hardą, postawę tak piękną i szlachetną, rysy twarzy tak uderzające, że mimowoli spytać go musiałem, będąc na swojej ziemi i mając do tego prawo:
— Mój kochany, zkąd to jesteście?
— Hę? — odparł, zastanawiając się powoli i stawiąc dzban; spojrzał mi oko w oko z tą śmiałością, z jaką równy spotyka wejrzenie równego sobie człowieka. — Co pan mówisz?
— Chciałem spytać czy tutejsi jesteście?
Suknię miał bardzo prostą, na nogach łapcie skórzanemi paskami przytrzymane, kurtkę sukienną, koszulę grubą, krzesiwo i nóż u pasa: a jednak znać było i z miny i z mowy, że to był strój niewłaściwy jego stanowi.