Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 32 —

mego spotkałem. Nie pojmowałem co to miało znaczyć, gdy natychmiast rozweseliwszy się stary, dodał:
— Oho! nie zje mnie w kaszy!
— Kto? — spytałem naiwnie.
— A zacny pan kapitan! Ale waćpan nic nie wiesz?
— Tak jest, najzupełniej nic; i nietylko żem się nie spodziewał, aby pan koniuszy i kapitan jeść się mieli, ale sądziłem z przyjęcia i obejścia wnosząc, że się serdecznie kochają.
Stary po swojemu parsknął i poprawił czupryny.
— Cierpliwości! — zawołał, wpół mówiąc do siebie labor omnia vincit... Widzisz, że i z łaciną kiepską popisać się mogę. Nie, nie zje nas pan kapitan!
— Ale dlaczegożby i z jakiego powodu miał ostrzyć zęby?
— Waćpan bo nic nie wiesz — powtórzył mój dziad — a tu ogromne rzeczy za pasem.
— Na Polesiu, kochany panie koniuszy, co dzień się przekonywam, że nic nie wiem, bo nic zrozumieć nie mogę: inni ludzie, inne życie, stosunki nowe.
Stary spojrzał mi w oczy, pocałował w czoło, jakby na podziękowanie, żem tak paradnie głupi, i śmiejąc się dodał:....
O sancta simplicitas! Zje djabła, nie mnie!
— Czekam nauki i wiadomości — szepnąłem.
— A! trzebaż waści wytłumaczyć co się tu święci! — mówił i patrzał mi w oczy, jakby mi je chciał zamalować. — Masz tedy wiedzieć, że kapitan jest najpaskudniejszem plugastwem, jakie ziemia nosi i słońce ogrzewa. Na ucho ci nawet mogę powiedzieć, że szelma...
— Tak dalece?
— Tak jest! tak! — mówił dziad mój, oczywiście się