Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —

poruszało się w piersi. Te z daleka dochodzące jęki, których przyczynę każdy zgadywał, a może od rzeczywistej wystawiał ją sobie straszniejszą, przejmowały niepojętem uczuciem trwogi i boleści. Irena była blada, oko jej pałało; ze wzrokiem wlepionym w gorejącą wioskę, pędziła konia machinalnie. Jerzy, pomimo uczuć, które nim miotały, nie mógł nie spojrzeć na nią i nie powiedzieć w sobie, że zapał zpotęgowuje piękność i podnosi ją do najwyższego kresu. W tej chwili Irena była nadziemską idealną postacią, jaka chyba mistrz czarodziejskim pędzlem stworzyć mógł na płótnie w szczęśliwem natchnieniu.
Już byli pod wsią: ciepły wyziew ognia obejmował ich dokoła, dym duszący zalewał piersi, wszystkie głosy wielkiej sceny zjednoczyły się i zlały w jeden wtór żałobny, którego dźwięków czyjeż nie słyszało ucho, czyje nie zapamiętało serce? Dla pospiechu, ojciec i syn ostatkiem sił koni swych goniąc, przesadzili niskie płoty, i puścili się w poprzek ogrodowych zagonów. Jerzy i Irena poszli za ich przykładem.
Wiatr pędził im w oczy dym i iskry, a konie rzucały się, przerażone ognistemi pociski, które leciały jak zapalone żagwie, roznosząc daleko zniszczenie. Ziemia posypana była dogorywającemi snopkami i skwarzącym się węglem. Doścignęli już stodół, a że z tej strony pożar jeszcze ich był nie objął, właśnie tu żwawy ratunek stawał się najpotrzebniejszym. Koń pana Graby, puszczony wolno, bo jeździec stanął u celu, pędził parskając znajomą sobie drożyną ku dworowi i stajniom.
— Pan! pan! — ozwały się głosy prawie radośne.
— Dzieci! na dachy! — zakrzyczał Graba, podnosząc rękę — rozrzucić stodołę Wasyla, przerwiemy ogień!