Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
151
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

Jednym skokiem z progu Anna znalazła się przy Jędrzejowej. Serce jej przeczuło wielkie nieszczęście. Drzwi do drugiej izdebki stały także niezamknięte.
— Na Boga! Powiedzcie! Cóż się znowu stało? — krzyknęła.
Owocarka podniosła głowę.
— A! A! Wzięli mi go! Zabiją!... Wzięli... powlekli! Zbójcy! — zawołała boleśnie. — O tyrany! O morderce! Mimo łzy moje, mimo błaganie, mimo żem się im włóczyła, po nogach całując!... Te bezduszne bydlęta!... Te stworzenia, pozbawione serca, litości!... A on ani jęknął!
Anna padła na ziemię przy starej.
— O Boże! — zawołała. — Któż? Kiedy?... Co się to stało?
— Spojrzyj! — dodała matka — Łoże puste... niema go! Powlekli do Cytadeli: do szpitala, na śmierć... dziecię moje jedyne, ukochane dziecko moje!... O, i mnie już tylko umierać!
Cisza długa, śmiertelna, przerywana łkaniem tylko, zawisła nad tą sceną żałoby.
— Matka Boska uczyniła raz cud, aleśmy cudu Jej nie byli warci, i wyciągniętą rękę cofnęła nazad... i niema go, niema!
Anna zaszlochała mimo mocy duszy, mimo że była przygotowana na wszystko; zawlokła się, gdzie ją pociągała boleść, do tej drugiej pustej izdebki, w której oprawcy zsunęli obraz na stronę, ciągnąc za sobą chorego. Łożko jego stało jeszcze rozrzucone, około niego książki w nieładzie, papier, ołówki, ślady dni przebytych mężnie w dolegliwym bólu i pracy.
Załamała ręce biedna dziewczyna; ale potok łez, który płynął z jej oczu, wypalił gniew i oburzenie; źrenice błysły ogniem; poruszyła się, jakby chciała iść i na-