Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
105
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

Franek nic dostrzec nie mógł jeszcze, chwytał wyrazy i z nich tylko domyślał się sceny, która nareszcie, gdy się jakoś przez tłum przebił, cała odkryła się jego oczom.


II.

Przed kościołem Bernardynów stał wywrócony wóz żałobny, miotali się około niego brodaci kozacy, rozpędzając tłum, który nadbiegał i kupił się, zamiast rozpraszać.
Plac zewsząd się ludem napełniał, ulice były nim zalane, od strony zamku wojsko się kupiło, biegli konni po rozkazy i powracali z niemi, miotając się na lud: — widoczne już było przygotowanie do zbrojnego wystąpienia. Od zwężonej przy domu Malcza ulicy tłum był najgęściejszy i jeszcze się co chwila powiększał, jakby przeciw wojsku stojąc umyślnie; w domach otwarte okna, tysiące głów, tysiące okrzyków zgrozy. Młodzież, dzieci, ulicznicy, miotali się z gołemi rękami przeciw tym zbrojnym tłumom, które stały jeszcze osłupiałe i szyderskim śmiechem urągały się bezsilności siły.
Franek, nie zważając już na nic, przybliżył się szybkiem krokiem do tłumu, stojącego przed domem Malcza — poczuł się silniejszym, gdy się ujrzał otoczony gorącą młodzieżą. — Młot go zobaczył i osłupiał, podniósł ręce, chciał krzyknąć, ale nie było czasu na powitanie i rozmowy; w tej chwili piechota od zamku żywym krokiem zaczęła postępować, jakby dla rozbicia coraz wzrastających tłumów... Stanęła! Krzyk jakiś wyzywający dał się słyszeć z obu stron i, nim uwierzono w to, że mogli strzelić do bezbronnych, sprofanowawszy krzyż — już suchy strzał rozległ się po całej linji. Siny obłok dymu rozdzielił napastników od ofiar.