Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby dziwny odbłysk zadowolnienia z podchwyconego jakiegoś uczucia, wyrazu... poszlaki dawno szukanej. Justyna, która lepiej znała męża, mrugnęła na starego, ażeby mu już nie dolewał wina.
— To mu szkodzi, szepnęła.
— Bądź spokojną, wylałem ostatni kieliszek... idź się przejść nieco, ja go tu uspokoję, bo w istocie zdaje mi się podraźniony.
Kobieta wstawała już, aby spełnić wolę Dziada i usunąć się, gdy skinienie męża groźne, rozkazujące, przykuło ją do ganku. Był zmieniony, prawie straszny, obłąkanym wzrokiem wodził w koło, a usta nałogowo krzywił do uśmiechu, nie mogąc się jednak uśmiechnąć.
— Jak też to księżyc dziś nierychło wschodzi! rzekł, oddychając głośno, jakby go co dusiło.
— Nie spieszcie się tak, odparł Dziad, do Krymna nie daleko, lepiej dojechać chłodem, gdy się powietrze ostudzi. Prawda, że nocą przez tę knieję ja jeździć nie lubię, bo właśnie droga prowadzi około krzyża, któryśmy na pamiątkę nieszczęśliwego Stanisława mego postawili. O kilka kroków od niego ciało jego znaleziono.
Szymbor obcinał nowe cygaro, Dziadek westchnął.