Szymbor dziwnie się uśmiechał.
— Dotąd — rzekł, jakoś z sumieniem dosyć byłem w zgodzie.
— To bardzo szczęśliwie dla waćpana, mówił stary. Czasem ono śpi długo... milczy lata... ale gdy się rozbudzi... gryzie wewnątrz i toczy robakiem.
— Tak! wiem, jest to wyrażenie znane mi z kazań, dodał Szymbor.
— I bardzo trafne.
— Bardzo trafne w istocie... ale widzę, że Dziadunio na łup sumienia mnie chce oddać, nie dopomagając mi do spełnienia obowiązku. Justysia seryo chora... wody jej są potrzebne... a pieniędzy... ani dostać.
— Niezmiernie o nie trudno! co chcesz... nie mam.
— Mógłby dla nas Dziadunio pożyczyć.
— Zaprzysiągłem się, że pożyczać nie będę.
— Lub zaręczyć!
— Uchowaj Boże!... nie ręczę nigdy za nikogo.
— Cóż tu począć? spytał Szymbor.
— Prawdziwie nie wiem co począć! rada trudna... ale wy, kochany panie, wprawniejsi jesteście odemnie w odkopywaniu grosza.... w środki po-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/73
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.