Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gospodarz głosem ułagodzonym ale ani zbyt czułym ani nadto zachęcającym... konie do stajni...
— Mogłyby postać — przerwał mężczyzna, bo my gdy księżyc zajdzie, wrócić musimy do domu.
— A! musicie!!
— Tak... dodała kobieta... mamy tyle do czynienia przed wyjazdem... za granicę.
— Za granicę! powtórzył Dziadek obojętnie... ale konie popaść mogą! To mówiąc skinął na woźnicę, a służba posłuszna zwróciła ku stajniom gościnnym... Szymbor zawołał do nich — popaść i zaprzęgać.
Dziadek widocznie odetchnął.
— Czemże by służyć można? spytał, co pozwolicie?
Kobieta skłoniła głowę — to wszystko jedno... co łaska... u Dziadunia doskonała rzecz każda...
— Może kawą?
Odwrócił się do Szymbora — albo wina kieliszkiem?
Na wspomnienie wina mimowolnie rozjaśniło się oblicze gościa i usta zadrgały.
— Na to gorąco w istocie nie ma nic lepszego nad starego, wytrawnego kieliszek... a u Dziadunia o to nie trudno! I jakie wino! jakie wino!