Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idź, mówię ci na miejsce... nie draźń mnie! Widzisz że się trzęsę ze złości... a wiesz jak cię kocham...!
— Wiem i powinieneś też wierzyć że ci płacę równem uczuciem... Nie od dzisiejszego dnia w nas kipi panie Stanisławie...
— Panie Boże! krzyknął nasz, a broń że mnie od passyi i pokusy...
— Ja bym gotów do starego djabła się pomodlić, krzyknął Szymbor, nie o to żeby mnie od pokusy wybawił, ale by cię sobie wziął... żebym na cię nie patrzył...
— Z szatanem się znasz, jesteście w komitywie, nie odmówi ci...
— O! ty, ty, jezuito, nabożnisiu jakiś, ryknął Szymbor... znam ja ciebie i twe sprawki lepiej niż myślisz... Mamy z sobą na pieńku i zobaczemy... czyja będzie na wierzchu. Wszystkoś mi pokrzyżował, psułeś mi coś tylko mógł, życieś mi struł, nienawidzę cię jak — psa!
Jak on to krzyknął... psa! Patrzę na pana Stanisława, pobladł gdyby trup, bez namysłu pochwycił strzelbę i miał ją przyłożyć do twarzy wprost wymierzywszy do Szymbora, gdy ten jak piorun żywo porwał dubeltówkę i dał ognia...