dzić. Czatował czasami na drodze czy przejeżdżającego nie pochwyci, ale i to mu się długo nie udawało; a gdy nareszcie raz zatrzymał jadącego, prosząc o radę, doktór go zbył ni tém ni owém, powiadając, że w jego wieku z téj choroby wyleczyć się już trudno, że bogaci na to tracą wiele pieniędzy i podołać biedzie nie mogą. Poszedł więc p. Mikołaj do domu z głową spuszczoną, a smarował się różnemi rzeczami, które mu baby doradzały. Kazał nawet zamawiać jednéj, ale to nie pomogło. Mniéj już coraz wychodził i to o kiju. Nie mógł się téż obejść bez sługi i nastręczyła mu się niejaka Pawlicha, wdowa, stara sekutnica, okrutna, którą tylko dla tego przyjął, że za strawę i dach, bez pieniędzy, służyć się podjęła... Tak się męczył prawie nie wstając, a gdy ludzie dla pieniędzy doń przychodzili, na łóżku siedząc ich przyjmował, i z węzełków, koło siebie pozawijanych, grosze dobywał.
Pawlicha powiadała że po nocach jęczał i w piersi się bił, i wzdychał, tak że nieraz z chaty uciekała, sądząc że go zmory lub szatany duszą.
Jednéj takiéj nocy nieszczęśliwéj, gdy Pawlicha z kądzielą siedziała przy łuczywie, palącem się jeszcze w kominie, a stary co ciemności znosić nie mógł, bezustanku jęczał na swoim barłogu, pies strasznie ujadać zaczął. Nie bardzo z początku nań uważano, bo to było jego zwyczajem iż niewiedzieć co słysząc z daleka, darmo ludzi ujadaniem niepokoił, ale wkrótce potém koło chaty dał się słyszéć tentent, — a żadna tamtędy nie szła droga, tylko wązka ścieżyna do łąk wiodąca. Pawlicha się ulękła jeszcze bardziéj, posłyszawszy głos za płotem, wołający. — Jest tam kto?!
Lękała się wyjść zrazu, aż jéj pan Mikołaj nakazał. Noc była bardzo ciemna. Za płotem stał jeździec na koniu, powtarzając hukanie i nawoływanie. Pies, aż łapami się na płocie oparłszy, szczekał zajadle. Gdy posłyszał przybyły otwierające się drzwi chaty, w któréj się świeciło, począł na babę wołać, aby do niego szła...
— Co wy tu robicie, na miłego Boga! zakrzyczała Pawlicha — tu drogi tędy niéma żadnej; czemu nie jedziecie do wioski?
— A kat was tam wiedziéć ma, gdzie u was wieś, a gdzie jéj niéma, — odezwał się przyjezdny. Ciemno choć oczy wykól... Na światło i na szczekanie psie jechałem, bom zbłądził... Baba mu chciała do karczmy pokazać.
— Weźcie ino psa aby on mnie nie zjadł, albo ja go nie skaleczył,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/105
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.