Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiść, winnam pogardę... nic więcej. Nie uszanowaliście we mnie istoty ludzkiej, zrobiliście z niej igraszkę! Uboga, żebraczka, sponiewierana byłabym szczęśliwsza, miałabym choć przybraną rodzinę żebraków jak ja, jak ja sponiewieranych ludzi, dziś nie mam — żadnej.
Alfred, słuchając tego wybuchu, cofnął się o krok.
— A, to tak! — rzekł — jeśli tak, nie mam tu co robić!
— Dawnoś to pan powinien był zrozumieć. Dla mej matki, dobrodziejki, opiekunki mam cześć, mam miłość najwyższą, ona pojmowała inaczej swe macierzyństwo dla mnie. Dla was ja byłam istotą obcą, narzędziem, podrzutkiem, którego pozbyć się jak najprędzej pragnęliście. Jeszcze zwłoki mojej matki nie ostygły, a już chcieliście wygnać mnie z domu, chcieliście zabronić mi iść za jej pogrzebem! Wypędziliście... jak...
— To wszystko egzageracja — rzekł pan Alfred, łykając wyrazy — naturalnie było niepodobieństwem dozwolić, abyś pani szła z familią za jej trumną, ale nikt jej nie bronił asystować pogrzebowi.
Lenora z gwałtownego wzruszenia nie mogąc już odpowiedzieć, zaszła się od płaczu i pochylona na kanapę jęczała wołając:
— A któż mnie od tego człowieka uwolni?
— Ale ja idę! Idę sam! — zawołał coraz gniewniej pan Alfred — myślałem, że przecież rozsądnie będziemy mogli pomówić, bez tych tragedii! Nie jesteśmy wcale od tego, ażeby coś dla pani uczynić. Mama z chęcią jej ofiaruje dożywotnią pensję.
— Na miłość, na rany Chrystusa, uwolnij mnie pan od siebie i od tych ofiar upodlających! Wolę umrzeć z głodu, niż szeląg przyjąć od was... a dzięki