Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nagi, w kucki siedząc przy wygasłym ognisku, i opodal na kamieniu zamyślona dziewczyna.
W tej ostatniej najwprawniejsze oko nie byłoby poznało gwiazdy salonów warszawskich. Nowy całkiem strój na sposób cygański, chłód, powietrze, niewygody, niepokój, nie zgasiwszy nadzwyczajnej piękności tego oblicza, zmieniły je i przekształciły, z dosyć oryginalnego w salonie czyniąc zjawisko poetyczne jakieś, dziwne, urocze wdziękiem, który daje cierpienie nad siły, egzaltując do szału.
Tych czarnych oczu dwoje teraz świeciło nie jak dwa diamenty, ale jak dwie nocne pochodnie, które płoną ognia ostatkiem. W poruszeniu ust, zmarszczeniu czoła znać było walkę żywota jakąś i czuwanie bez końca. Schudła, sczerniała, wydawała się zmęczona, ale jak żołnierz w boju, rozgorączkowana zarazem. W tej chwili patrzyła na szczyty gór, na lasy, w dolinę, okiem obojętnym, znękanym, bezmyślnym, znać było, że dusza poszła gdzie indziej. Chłód wieczoru dawał się czuć w osłoniętej dolinie, milczącej jak grób. Nawet lasy nie szumiały. Z dala potok jednostajnie, jak zegar pustyni, mruczał biegnąc po kamieniach. Różowe skał porosty wiały tu dziwną wonią fiołków, która czasem odurza, jak jest silna, a czuć w niej jakby kruszcowego kwiatu zapachy. Mieszały się z nimi jodeł smolne wyziewy i zapach traw, i zgorzelizna ogniska, od którego dym przybity rozpościerał się po łące. Para koni, wyprzężonych z wozu, pasła się na łące i niekiedy prychaniem przestraszała. Na niebiosach złociły się chmury od słońca, którego promienie zwolna ze szczytów znikały. Szafir czystego nieba coraz ciemniał, wieczór nadchodził. Chłopak drzemał skurczony, stara Cyganka znosiła gałęzie, mrucząc. Dżęga zamyślony leżał.
Lenora, którą ojciec Zarą nazywał, siedziała chło-