Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skim stroju, u którego stóp coś na kształt nieboszczyka żółtego niegdyś musiało istnieć, teraz została tylko plama form nieoznaczonych. Szpital zresztą wyglądał wcale porządnie, miał przytykający doń ogródek warzywny i dzielił się sienią na przestrzał otwartą na dwie połowy: męską i żeńską.
Nigdy mu nie zbywało na mieszkańcach, bo gdy jeden dziad zmarł lub babka skończyła życie, natychmiast zjawiali się kandydaci do zajęcia posady, przez fundację któregoś z kolatorów domowych nader korzystnie uposażonej. Wiadomo było powszechnie, iż tu czterem szczęśliwym wybranym działo się dobrze, mieli ordynarię i ogród, chleb, a że przy kościołku bywały odpusty i w kruchcie zajmowali miejsca uprzywilejowane, roboty zaś koło kościoła i posługi było niewiele — trafiało się, iż po zmarłych szpital brał w spadku aż do kilku złotych.
Nieszczęściem, ten dobry byt fatalnie wpływał na charakter mieszkańców szpitala, który dawny proboszcz przezwał był „Gospodą utrapienia“ — z powodu kłótni nieustannych i bijatyki nawet częstej pomiędzy babami i dziadami. Nie było dnia bez hałasu i swaru. Spory sądził organista, sądził proboszcz, czasem arendarz, a nigdy ich radykalnie odsądzić nie było podobna. Skończone wieczorem, odradzały się rano z nową gwałtownością i zawziętością wzrastającą. Wieś nawet brała udział w kłótniach, sympatyzując wedle usposobień z jednym lub drugim stronnictwem. Proboszcz z tą „Gospodą utrapienia“ miał męczarnię nieustanną. Śmierć nawet nie mogła położyć tamy raz zaszczepionemu duchowi rozterki, kandydat nowy po kilku dniach, poświęconych obeznaniu się z położeniem, podejmował po nieboszczyku pozostały spadek.
W chwili gdy nam zajrzeć wypada do „Gospody