Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mówił półgłosem, niby do siebie samego, a może do słuchającego, który wyglądał na sługę.
— Tak ręka Boga wszechmogącego dotyka... faryzeuszów... Otóż jak skończyła się komedya z podkomorzyną.
Całe życie stara znać mnie nie chciała... ani na oczy... rodzonego synowca! Nazywała mnie szelmą, chciała cały majątek biednym oddać, sierotki sobie zbierała... świadczyła obcym, a synowcowi rodzonemu figa!!
Ukarał pan Bóg... poszła na sąd Jego nie mając czasu zrobić testamentu, i teraz szelma ten po niéj wszystko bierze... jak swoje... Bo swoje...
Cha! cha! cha!...
Jeżeli asindzce z tamtego świata spojrzeć wolno na ten padoł płaczu, co się to tam dziać musi... na widok, że synowiec, pan stolnikowicz Pruchno, gospodaruje w Karolówce...
Jak Boga kocham... przedziwnie!
Obrócił się do stojącego sługi.
— Cóż ty stoisz wyłupiwszy oczyska... bałwanie... idź mi do lochu i przynieś tego co wczoraj; — a pamiętaj, że butelki liczone.
Ruszając ramionami, sługa poszedł mrucząc do drzwi i cisnął je za sobą.