Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łatały bieliznę jaka się znalazła, i śpiewały godzinki, które baba na pamięć umiała.
Sąsiedzi i sąsiadki, zwabione szczególniéj ciekawością co się z Bardzickim stało, zaglądały do dworku.
Przyszedł i sołtys.
Ten siadłszy na ławie, wdał się w długą rozmowę z Dosią, i wyraził swe przekonanie, że Salomona ludzkie oczy już nie ujrzą.
— Ja jego z maleńkości znałem, rzekł, zawsze był szalony... W świat pójdzie, albo... gorzéj.
Jakby się okazało, że go niema... familii nie mieli, dziewczynie, którą przy sobie trzymali, chatę oddamy. Ale co ona tu z nią pocznie. — Ona téż jak palec?
Maryś słuchała z kąta, nie odpowiadając nic.
Sołtys wygadawszy się odszedł.
Upłynął tydzień, dwa, Dosia już była jak w domu. Szewca ani słychu. A tu się na wiosnę zbierało nie żartem.
— Co myślicie? odezwała się Maryś jednego ranka, gdy słońce zabłysło; — a toż drudzy po ogrodach robią? Jabym téż poszła grzędy kopać i opatrzeć co potrzeba. Juścić tak ogrodu zapuścić — nie godzi się.