Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

remi unosił się Chrystus w górze; chorągwie lśniące od galonów, rzeźbione figury aniołów, cała ta wspaniałość małego domu Bożego — chłopcy co dotąd nie widzieli nic, tylko mały, drewniany, ubogi kościołek swej parafii — stanęli zdumieni i zaciekawieni. Pusto tu było i cicho... Cisza dodawała majestatu i uroczyści małej świątyni, która się przez to, że była pustą i milczącą, większą wydawała się i wspanialszą. Weszli powoli chłopcy za Mamertem, który, śledząc ich wrażenia, oglądał się na nich... weszli — i pod kruchtą oba... Złożyli ręce... zaczęli szeptać jedyny pacierz, jaki umieli — od którego się ich wychowanie poczęło:

Ojcze nasz...






W rok potem, Wacka i Wicka poznać nie było już można.
Pokorne sieroty, niemal panowały na probostwie. Blade twarze chłopaków rumieniły się zdrowiem, wypełniły policzki, zajaśniały oczy, wygładziły nastrzępione włosy. Ani Matłachewicz, ani głupi Bartoch nie przerażał ich wcale, zawojowali Magdalenę, w łaskach byli u kulawego Mamerta, a Wicicha i Hruszka nazywali ich paniczami.
O księdzu Paczurze niema już co i mówić — powtarzał ciągle patrząc na nich:
— Prawdziwe to błogosławieństwo Boże... Sit nomen Domini benedictum!
Potrzeba ich było widzieć, jak gospodarowali raźnie w zakrystji, gdy ks. Paczura miał ze mszą wychodzić, jak ubrani w białe jednakowe komeszki,