Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łogu nic go wstrzymać nie mogło. Zarzekał się kilka razy, i nie wytrzymał. Wszelako zasygnować i do dzwonu pójść, kościołek zamieść, posprzątać kulawemu Mamertowi pomagał.
Gdy się to wszystko do kupki zebrało, oprócz organisty, który był człek pokaźny, kulawy Mamert, trzęsąca się Wicicha, z przekrzywioną głową Hruszka, a w dodatku tak zwany głupi Bartoch, który nie mając tu żadnej oznaczonej funkcyi, wisiał przy plebanii, — ks. Paczura nazywał ich swoją komendą inwalidów.
Głupi Bartoch służył do wszystkiego w plebanii, dla tego że nigdzie indziej niktby go był nie zniósł. Spójrzawszy nań, widać było zaraz w nim zawalidrogę. Na bardzo nizkich, grubych nogach, krótki w sobie, ramion szerokich, z głową ogromną, jakby hydrocefal, najeżonym włosem, małemi oczkami, oddętemi wargami, z wejrzeniem osłupiałem, jąkającą się mową, Bartoch mało co rozumiał, mówił źle i trudno, tyle tylko że do rąbania drew, noszenia wody i na posyłki się przydawał. Do wielkiego też dzwonu można go było postawić czy na summę, czy w czasie pogrzebu, nie ustał nigdy. Owszem, coś się z nim takiego naówczas działo, że gdy chwycił za sznur, w początku zwolna się poruszał, potem coraz żywiej, a gdy podzwonne trwało, wpadał w jakiś szał, walił coraz gwałtowniej i oderwać go w końcu było trudno. Ciekł mu pot z czoła, wargi wisiały, oczy wychodziły na wierzch — z jakąś rozkoszą machał, rzucał się, miotał, i gdyby mu z rąk sznura nie wydarto, na śmierćby się zadzwonił.
Potem zwykle zaraz pod dzwonnicą jak padł w trawę, leżał długi czas, nim do siebie przyszedł i zwlókł się powoli do kuchni... Dziki był na pół człek — nie trzeba go było drażnić, bo gdy się wściekł na kogo, Boga i ludzi zapominał — acz to się rzadko trafiało.
Wszystka ta ludność z rąk księdzu proboszczowi patrzała, nie tylko ich nakarmić, napoić, ale i odziać