Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przybrana matka mówiła mi, żem miał cztery, gdy mnie do nich przywiózł kuternoga...
Na to słowo mężczyzna pochwyciwszy za ramię chłopaka, aż krzyknął. — Nie wiesz, jak się zowie?
— Nie wiem... ale...
Dworzanin w myśli rachował... A lat temu ile?
— Jedenasty...
Czoło pytającego zachmurzyło się. — Gdzie teraz jesteś? — zapytał.
— Służyłem w winiarni u Materskiego...
— Bóg wielki! — wyrwało się z ust dworzaninowi; i nagle pohamował się, ostygł... Poklepał chłopca po ramieniu.
— Jeślibyś oddalał się gdzie, zostaw u Materskiego o sobie wiadomość, ona mi będzie potrzebna...
Kobietę napół omdlałą wsadzono do powozu, a jeszcze z uśmiechem oglądała się na Janka... Dworzanin poskoczył ku pani... Janek stał, i dopiero gdy konie ruszyły, gdy wszystko jak sen zniknęło w tumanie kurzawy, przysiadł nad brzegiem rowu, aby obmyśleć, co ma ze swym skarbem uczynić.
Czapeczka prawie była pełną dukatów, na wierzchu jej spoczywał gruby łańcuch złoty z medalem, w którym za szkłem widniały relikwie świętych... Janek ucałował je, i chroniąc naprzód tę pamiątkę drogą, zarzucił ją na szyję pod koszulę... dukaty potem zawiązał w chustynkę i tak... pijany swem szczęściem, modląc się, śmiejąc, płacząc, marząc pospieszył do Materskich, pewien, że go tam straszne czekają burze.